II WŚ - Żelazna
II wojna światowa
Możemy przypuszczać, że dobre spokojne czasy ks. Woitoka, który cieszył się piękną świątynią, harmonijną współpracą z parafianami i z klasztorem sióstr, dobrze prosperującym gospodarstwem rolnym oraz pięknym ogrodem plebanijnym, skończyły się z chwilą, gdy do władzy doszedł Adolf Hitler w 1933. Partia hitlerowsko – nazistowska próbowała w całych Niemczech podporządkować sobie życie społeczne, religijne, a nawet prywatne. Kardynał Bertram - który od 1914 był biskupem Wrocławia, a od 1920 przewodniczącym episkopatu Niemiec z wszystkimi biskupstwami i instytucjami kościelnymi – walczył przez lata, by szkoła była wyznania katolickiego, a urzędy państwowe były sprzymierzone z Kościołem, bo tylko wspólna troska Kościoła i Państwa mogła, według kardynała w sposób właściwy zadbać o dobro doczesne narodu i Królestwo Boże dla obywatela. Nastały czasy walki politycznej, w których Hitler i jego partia chciała przejąć całkowitą kontrolę nad obywatelem w każdej sferze życia. Dla nazistów ważne było oddzielić Kościół od Państwa, odebrać szkołę Kościołowi i stworzyć nowego człowieka, dla którego religia miała być zastąpiona ideologią nazistowską. Dziekan Woitok musiał przeżyć ciężkie czasy, w których najpierw odebrali mu szkołę katolicką, a co za tym szło – zakazali mu prowadzenia w niej lekcji religii. W archiwum parafialnym są dokumenty, które pozwalają prześledzić cały proces przejmowania szkoły oraz ingerencję władzy państwowej w życie kościoła w Żelaznej. Dokumenty obejmują korespondencję – często dramatyczną – pomiędzy Kościołem (proboszcz Woitok razem z radą parafialną i Biskupem Wrocławia), a urzędami państwowymi (prezydent miasta Opola, sąd w Opolu, GESTAPO, kierownik szkoły). Oddzielenie szkoły od Kościoła nastąpiło pod pretekstem budowy nowej szkoły. Stało się to 9 kwietnia 1936 roku, a od 1 października 1936 nowy kierownik szkoły rozpoczął swoje urzędowanie. Teraz w nowej sytuacji, proboszcz z trudem, mimo odpowiednich zapisów, mógł wejść na teren szkoły i uczyć lekcji religii. Były kierownik szkoły – pan Puzik – który przed podziałem był także organistą i kościelnym w jednej osobie, zrezygnował z posługi w kościele, bo – jak pisze do księdza proboszcza – jego praca w kościele jest niemile widziana przez władze. By pracować na rzecz kościoła, odpowiednie przepisy państwowe wymagały dodatkowej zgody władzy państwowej. W listopadzie 1936 urzędnik z Opola (Kreisschulrat) przestrzegał księży, którzy uczą jeszcze lekcji religii w szkole, by się zdystansowali od młodzieży Hitlerjugend, a minister (Der Reichs und Preußische Minister für Wissenschaft, Kunst und Volksbindung) zabronił dzieciom poniżej 10–tego roku życia należenia do jakichkolwiek organizacji (np. ministranci). Zaś prezydent Opola – w odpowiedzi na pismo ks. Woitoka, dotyczące ministrantów – odpowiedział, że liczba ministrantów może pozostać niezmieniona, ale prosi, by ich zbytnio nauką nie obciążać (ich ersuche, darauf zu achtel, dass die Ministrantem so wenig als möglich dem Unterricht entzogen werben).
Proboszczowi utrudniano spotkania i lekcje religii ze starszą młodzieżą. Kierownik szkoły pismem z 10 lipca 1936 zawiadomił, że godziny popołudniowe w środy i soboty zostały uznane za dni młodzieży pozaszkolnej i te popołudnia mają być wolne od jakichkolwiek zajęć o charakterze kościelnym. Najstarsi wiedzą, że w Żelaznej – jak w innych miejscowościach – były specjalne pomieszczenia dla młodzieży nazistowskiej: Hitlerjugend i Bunddeutsche Mädchen. Często na czas niedzielnych mszy i uroczystości kościelnych wyznaczano termin spotkań młodzieży niemieckiej, by oderwać ją od kościoła. Ostatnia przełożona Sióstr z Żelaznej wspominała, że ojciec kategorycznie zabraniał jej chodzić na spotkania młodzieżowe; czasem – jak wspomina – w kościele były pustki. Wreszcie kierownik szkoły w Żelaznej, powołując się na pismo Urzędu Bezpieczeństwa Policji (GESTAPO) z dnia 7 czerwca 1941, oznajmił proboszczowi, że nie będzie mógł uczyć w szkole. Ponieważ ks. Woitok nie pogodził się z tym i skarżył się do urzędów państwowych na złamanie porozumienia, został wezwany na policję. UB w Opolu, jak potem zawiadomił [ksiądz] biskupa, oznajmił, że ich zarządzenie jest ostateczne i nie wolno mu się odwoływać lub zaskarżyć ich do jakiejkolwiek instytucji, bo czekają go za to represje policyjne. Jedyną osobą, której mógł wyjawić całe zajście był biskup. Zarząd szkoły wypłacił Kościołowi w Żelaznej 2.500 marek jako odszkodowanie za niedotrzymanie umowy z 1936, zaś ks. Woitok musiał na plebanii zorganizować naukę religii. Walka nazistów z Kościołem polegała także na wyrugowaniu z nabożeństw języka polskiego. Proboszcz, o którym GESTAPO i władza powiatowa (Amtsvorsteher – Molarny) wyrażali się w superlatywach (er stammt aus einer rein deutschen Familie und kann nur schlecht polnisch, er ist ein sehr netter und zuvorkommender Mensch und ein Verehrer Führers) miał duże kłopoty z parafianami, którzy należeli do partii nazistowskiej. Prawdą jest, że suma w niedziele była raz po polsku, raz po niemiecku – niezależnie, czy wypadło święto narodowe, czy żniwniok. Więcej także było nabożeństw po polsku - zgodnie z ustaleniami biskupa Bertrama. Oskarżano proboszcza przed urzędami o sprzyjanie polskości, o upartość, nietolerancję (bo nie chciał pozwolić, by partia dyktowała mu, kiedy jaka msza ma być odprawiona). Nie pozwolił też wprowadzić do kościoła sztandaru nazistowskiego – trzymając się zarządzeń kardynała Bertrama (1931). Środowiska pro polskie narzekały zaś, że Żelazna jest germanizowana. Czasopismo „Nowiny codzienne” (nr 207/10.09.1932) o charakterze polskim, podawało, że w Żelaznej w roku 1932 aż 58 dzieci przygotowanych było do Komunii Św. w języku niemieckim, kiedy w rzeczywistości tylko jedno dziecko było pochodzenia „czysto niemieckiego”, zaś jedynie 3 dzieci przygotowanych było tradycyjnie po polsku. Gazeta narzekała, że rodzice trzymają się języka niemieckiego, by dzieci miały lepszy start w życiu. Prowadzi to do utraty języka ojczystego i wiary katolickiej (Dies führe nich nur zum Verlust der Muttersprache, sondern auch – was noch schlimmer ist – des katholisches Glaubens). Do zmagań z nazizmem doszły trudy wojny, frontu i początki komunizmu.
Kończył się rok 1944. Wszyscy wiedzieli, że wojna zbliża się ku końcowi, a wojska sowieckie zbliżają się do Odry. Parafia w Żelaznej ostatni dzień starego roku żegnała w atmosferze przygnębienia i smutku wobec grozy nadchodzących wydarzeń. Z wieży kościoła nie odezwał się już wielowiekowy dzwon zabrany we wrześniu, którego patronem był św. Mikołaj; na ostatnie nabożeństwo starego roku wzywał smutnym głosem mniejszy dzwon. Suplikacje – przebłaganie za grzechy odchodzącego roku i „Te Deum” zagrane przez miejscowych muzykantów brzmiały zupełnie swoiście tego Sylwestra. Nie było hucznych zabaw. Ze wchodu wiał zimny, mroźny wiatr.
W Nowy Rok 1945 spadło trochę śniegu. Zaraz po Nowym Roku na ulicach Żelaznej można było spotkać wojsko niemieckie, samochody wojskowe i pancerne, zmierzające w kierunku zachodnim. Żołnierze odpowiadali ciekawskim mieszkańcom, że wracają z frontu. Kobiety cieszyły się, że wojna się kończy i mężczyźni wrócą do domów. Od 8 stycznia wojsko przygotowywało linie obrony wzdłuż wału Odry oraz w okolicznych lasach. Budowano schrony i stanowiska ogniowe, zakładano pola minowe oraz punkty dowodzenia. Ludzie musieli przyjąć jednego, czasem kilku żołnierzy pod swój dach. Od dnia 10 stycznia przed frontem uciekają, przejeżdżając przez Żelazną, mieszkańcy Kluczborka, Olesna i innych miejscowości. Wszystkim wydawało się, że wystarczy przekroczyć Odrę i już zło frontu ich nie dosięgnie. Mieszkańcy Żelaznej mogli zobaczyć ciągnące na zachód zaprzęgi konne czy krowie. Niektórzy, nie mając zaprzęgu, poruszali się pieszo, ciągnąc za sobą różnego rodzaju wózki. Widok był żałosny. Uciekano przed frontem. Dnia 12 stycznia ruszyła znad Wisły potężna Armia Czerwona licząca ok. 3 miliony żołnierzy. Od tego czasu władze miejscowe nawoływały do opuszczenia Żelaznej. Szczególnie nalegano, by z wioski wyszły kobiety z dziećmi i dziewczęta. Jeśli w rodzinie był mężczyzna w sile wieku, przed 50. rokiem życia, wówczas opuszczenie wioski było konieczne, gdyż Rosjanie rozstrzeliwali mężczyzn zdolnych do walki bronią. Kilkanaście rodzin opuściło wioskę. Niedziela 21 stycznia była bardzo mroźna – 200C. Na mszach o godzinie 8.00 i 10.00, proboszcz Woitok zezwolił wyjątkowo na ubój świń i bydła, by zabezpieczyć się na nadchodzące dni. Od godziny 11.00 słychać było od wschodu głuche wybuchy bomb oraz pocisków artyleryjnych o dużym kalibrze. Około godziny 13.00 pierwszy pocisk artyleryjny uderzył w wioskę. O godzinie 16.00 pan Szewczyk z Dobrzenia przewiózł przez Odrę ostatnich uchodźców. Około godziny 22.00 wojska sowieckie zdobyły Dobrzeń i zajęły prawy brzeg Odry. Jeden z zwiadowców rosyjskich przepłynął Odrę i mokry zapukał do gospodarza na skraju wioski – Stanisława Knopa (Huzar). Gospodarz przyjął go, dał mu suche ubranie i ukrył przed patrolem niemieckim. W podzięce za ten gest rodzina Knop była pod specjalną ochroną Rosjan. Wielu ówczesnych mieszkańców Żelaznej utrzymuje, że z tego powodu cała wioska została dość dobrze traktowana przez Rosjan. Z opowieści niektórych mieszkańców wynika, że w gospodarstwie Adamców na drugim krańcu wioski schroniło się 2 innych komandosów rosyjskich.
W poniedziałek 22 stycznia ks. Ryszard Woitok odprawił ostatnią mszę, odwiedził chorych i przed południem przeniósł Najświętszy Sakrament do rodziny Wittek, gdzie pośpiesznie go zamurowano. W tym samym czasie siostry zakonne z parafii przebrane w strój cywilny (mazelónki) przeniosły się razem z proboszczem do rodziny Wittek. Około południa na posesję rolnika Jana Szmolke uderzył pocisk rakietowy i śmiertelnie ranny został syn gospodarza. Ksiądz proboszcz zdążył jeszcze przed śmiercią młodzieńca zaopatrzyć go sakramentami świętymi. Tego dnia wojsko podstawiło kilka samochodów, by chętni mogli się ewakuować. Proboszczowi zależało szczególnie na schronieniu dla dwóch ciężarnych kobiet: Anny Cyrys i Teresy Zowady. Wieczorem zorganizował dla pani Zowady wyjazd furmanką Jana Hennka do Ochódz, gdzie została przyjęta i urodziła syna. Drugiej – Anny Cyrys – nie zdołano wywieźć z wioski, ale została przyjęta przez Zofię i Hieronima Bieniek i poród odebrała położna Maria Mann.
W nocy z 22 na 23 stycznia Rosjanie zdołali w sobie wiadomy sposób sforsować Odrę i weszli do wioski. Samej wioski broniło tylko ok. 40 żołnierzy, więc z łatwością zajęli poszczególne posesje. Jan Hennek wrócił późną nocą z Ochódz i w swoim domu zastał Rosjan, którzy, uznając go za szpiega, chcieli rozstrzelać. Żona Julia na kolanach uprosiła żołnierzy, by męża zostawili w spokoju. Mieszkańcy tej nocy schronili się w piwnicach, więc nikt nie mógł dokładnie opowiedzieć, co się działo. Do piwnic chroniło się zazwyczaj kilka rodzin z najbliższego otoczenia, by wszystkim było raźniej. Słychać było odgłosy walki – wybuchy i strzały. Nad ranem walki znacznie się nasiliły. Od strony lasu weszli do wioski niemieccy żołnierze i podjęli kontratak. Po obu stronach były liczne ofiary śmiertelne. Żołnierze pobici i ranni leżeli w rowach, na polach, czasem przy furtce gospodarstwa. Rosjanie swoich rannych ewakuowali. Niemcy, wycofując się, nie byli w stanie zabrać swoich rannych, potem Rosjanie dobijali ich strzałem w tył głowy. Rano, ok. 8.00 wybuchły pierwsze pożary. Palił się budynek Ryszarda Lisowskiego, Jana Szmolke i stodoły Józefa Hennka i Tomasza Lacha. Przez 4 kolejne dni było bardzo niespokojnie. Mieszkańcy cały czas przebywali w piwnicach, często z różańcem w ręku. Pobyt w ciemnościach się dłużył, nie było wiadomo, czy to dzień czy noc i jak długo to potrwa.
W wiosce, w miejscu obecnej świetlicy, znajdowała się restauracja rodziny Hudala. Tam wojsko niemieckie urządziło magazyn sprzętu wojskowego. Dowództwo niemieckie przed południem 23 stycznia zorganizowało akcję zaczepną, by zniszczyć magazyn. Samochód wojskowy z kilku czy kilkunastu żołnierzami zdołał wjechać do środka wioski i podpalić obiekt, jednak Rosjanie okrążyli oddział i nikt żywy z tej akcji nie wyszedł. Niemcy nie ustąpili. Przez kolejne dni od świtu do nocy samoloty zrzucały bomby, a niemiecka piechota przeszła do kontrataku. Rosjanie strzelali do samolotów z dział przeciwlotniczych; doszło do ciężkich walk ulicznych - także na bagnety. Pierwszą ofiarą cywilną wojny była 9-letnia mieszkanka Borek Anna Wróbel.
24 stycznia Rosjanie budowali już mosty i byli w stanie przerzucić przez Odrę ciężki sprzęt bojowy. Gdy nieco się uspokoiło żołnierze rosyjscy penetrowali poszczególne domy sprawdzając mieszkańców: kto gospodarz, kto przybysz i skąd przybył. W gospodarstwie pana Antoniego Wittka przebywała mieszkanka Berlina, którą rozstrzelał żołnierz rosyjski (nie znała polskiego). Oficer znajdujący się nieopodal uznał, że żołnierz dopuścił się samowoli. Poirytowany, wyciąga pistolet i zabija niezdyscyplinowanego podwładnego. Także u Wittka na podwórzu został rozstrzelany Franciszek Czech ze Sławic – ojciec sześciorga dzieci. Był mężczyzną po 40., zdolnym do noszenia broni. Dnia 25 i 26 stycznia dwie rodziny przeżyły tragedię – najpierw Rosjanie zabili ojca rodziny, a dnia drugiego młodzieńca. Z relacji mieszkańców wynika, że dowództwo i oficerowie zachowali się w miarę poprawnie. Natomiast szeregowy żołnierz to: prawdziwa dzicz – biegali po domu, byli rozpasani, nieobliczalni, bezkarni i dopuszczali się wszelkich możliwych przestępstw.
Trzeba przyznać, że wioska uniknęła masowych mordów, do jakich doszło w innych miejscowościach, jednak żołnierze rosyjscy dopuścili się masowych gwałtów na kobietach i dziewczętach. Zadane krzywdy spowodowały długie i bolesne tragedie osobiste i całych rodzin. Niektóre z kobiet straciły życie (3 osoby). Czasem ojciec w starszym wieku bronił córki, narażając przy tym własne życie.
Wioska przed wojną była politycznie podzielona. Wiele starych rodzin chłopskich tęskniło za Polską (w wiosce mówiono po śląsku), ale byli także zwolennicy Narodowego Socjalizmu. Wobec zagrożenia życia wszyscy okazali się względem siebie solidarni. Nie znalazł się tak „życzliwy” człowiek dla Rosjan, który chodziłby z patrolem po domach i piwnicach, wskazując na ludzi bliżej związanych z partią hitlerowską lub wydając dawnego żołnierza. Takich bowiem natychmiast rozstrzeliwano.
Wskutek działań wojennych nie było w wiosce budynku, który nie zostałby uszkodzony przez bomby lub pociski. Naruszony został dach kościoła i zniszczone wszystkie okna witrażowe. Obraz św. Mikołaja w ołtarzu głównym również ucierpiał. Wioska doznała licznych strat materialnych. Spłonęło 11 domów mieszkalnych, 14 stodół. Zniknął cały inwentarz żywy. Zniknęły wozy z zaprzęgami. Wioska została rozgrabiona. Psa z kulawą nogą nie można było spotkać.
Po 26 stycznia, gdy trochę się uciszyło, dla ratowania życia można było przeprawić się przez most wybudowany przez Rosjan do Dobrzenia. Po tamtej stronie rzeki było znacznie bezpieczniej. Żelazna ciągle była linią frontu, a na froncie żołnierz strzela do wszystkiego, co się rusza – cywile są niemile widziani. Ludzie więc, wypędzani przez wojsko rosyjskie, masowo opuszczali Żelazną. Zdarzyło się, że chorą, starszą kobietę Rosjanie sami przewieźli nad Odrę, by bliscy zabrali ją na drugi brzeg. W dniach 26 – 29 stycznia prawie wszyscy wraz z proboszczem Woitokiem znaleźli schronienie w Dobrzeniu.